MIESZCZANIE PRUCHNICCY

Charakteryzując dawnych mieszczan pruchnickich, jak też mieszkańców całej parafii stwierdzić należy, że mają oni opinię ludzi dobrych.

Można określić ich charakter w kilku słowach - to ludzie pracowici, pobożni, uczciwi i weseli.

Pracę bardzo cenili, gdyż pamiętali: "modlitwą i pracą, ludzie się bogacą". Mawiano także: "kto na niczym czas przepędza, tego czeka doczesna i wieczna nędza!".

Dawni mieszczanie trudnili się przeważnie wyrobem (szyciem) obuwia. Był czas, kiedy w Pruchniku liczono aż stu majstrów szewskich. Dziś nie ma ani jednego. Mieli oni swoją organizację i w niej się zrzeszali. Nosiła ona nazwę "Cech". Stowarzyszenie to miało prawo wyzwalania terminatorów i późniejszych czeladników na majstrów. Organizacja cechowa dokładała wszelkich starań, aby kandydatów do rzemiosła szewskiego odpowiednio przysposobić dobrych majstrów.

Kandydat najpierw przechodził kurs terminatora, następnie był kilka lat czeladnikiem płatnym. Po dobrze zdanym egzaminie z tzw. "złotej roboty" został wyzwolony na mistrza (majstra) i w ten sposób mógł już samodzielnie prowadzić warsztat szewski.

Przełożeni cechu dbali tez o stronę moralną terminatorów i czeladników, otaczając ich staranną opieką.

Członkowie danego cechu obchodzili uroczyście święto swego Patrona. Szewcy mieli swój ołtarz św. Kryspina i Kryspiniana, rzeźnicy - św. Antoniego, a kuśnierze - św. Annę. W czasie mszy świętej asystowali ze swoją chorągwią i ze świecami, na których był wyciśnięty symbol cechu szewskiego - podeszwa.

Organizacja cechowa dokładała starań, aby zdobyć towar i aby był on dobrze wyrobiony. Również czyniła starania o rynek zbytu. Dlatego szewcy pruchniccy wyrabiali obuwie "komiśne" dla wojska.

Wyjeżdżali też z butami na sąsiednie jarmarki, o których dokładnie wiedzieli, kiedy przypadały (na św. Bartłomieja, Kajetana itd.) Najwięcej jeździli do Jarosławia, Przemyśla, Radymna, Birczy, Dynowa, Kańczugi, Krzywczy, mało zaś do Przeworska. Z chwilą przyjazdu na miejsce przywiązywali do wozu lub zakopywali do ziemi dwie "sochy" (dł. 2m) kładąc na nich żerdź z butami, rozwijali daszek płócienny przed deszczem lub upałem. Biedniejsi szewcy szli na jarmark pieszo niosąc buty na "soszkach". Buty pruchnickie słynęły z dobrego wyrobu. Szczególnie dobre były buty juchtowe, w których przechodził nie jeden gospodarz kilka lat, a potem cholewy służyły jeszcze na podszycie (do drugich butów).

Był czas, że wyrabiano buty o miechach karbowanych, o zapiętkach nabijanych żółtymi gwoździkami dla ozdoby. Był to towar dla młodych kobiet.

Mieszczanie wyprawiali sobie sami skóry. Przed 60 laty można było zobaczyć mieszczan przy garbowaniu skór. Ostatnimi takimi garbarzami byli: Alojzy Kowalski z ul. Kańczudzkiej i Ledwożyw. Za domami przy ul. Kańczudzkiej w kierunku dawnego dworu, za ogrodami mieszczan, płynął potok o dość stromych brzegach. Mieszczanie kierowali jego wody do swoich sadzawek, mocząc w nich surowe skóry. W dużych kadziach (beczkach), dębową korą wyprawiali te skóry na jucht ("dębili"). Taka kora posiada garbnik ściągający skórę na twardszą, wyprawioną. W dębowych kadziach, jak powiadają, kąpały się również córki mieszczan.

Gdy mowa o "cechu" wypada wspomnieć o jeszcze jednym zwyczaju, jaki istniał w Pruchniku. Otóż w razie nadzwyczajnej potrzeby rozsyłał cech tzw. "motylka", który "chodził" od jednego do drugiego, zawiadamiając o zebraniu cechowym, śmierci lub pogrzebie danego członka. Ów "motyl" wracał do cechmistrza.

Oprócz szewców było w Pruchniku kilku garncarzy i bednarzy, a najwięcej rzeźników. Pruchnik słynął z wyrobu dobrych kiełbas i kiszek. Znana była pyszna kiszka pruchnicka, po której lubiano popijać kawę. Kiełbasa podawana na gorąco była przysmakiem w niedzielę.

Było też w Pruchniku kilka dobrych piekarek. Dr Mieczysław Orłowicz wspomina je w swoich przewodnikach po Ziemi Jarosławskiej. We "Wspomnieniach turystycznych" chwali smaczne "kukiołki" pruchnickie - długie, pszenne, plecione bułki. Starsi mieszczanie pamiętają jeszcze o "mikołajkach", jakie pokazywały się na ladach 5 grudnia w wigilię św. Mikołaja, patrona kościoła w Pruchniku.

Drugą cechą mieszczan pruchnickich była ich pobożność. Robiąc buty nucili pobożne pieśni. Pracowali dla chleba, ale też i dla nieba. Przez uczciwą pracę dorabiali się pięknych domków z podcieniami, jakby małych dworków szlacheckich. Ale pracując dbali też o kościół i wystawność nabożeństw, w czasie których asystowali ze świecami. Z tych świec rozchodził się aromatyczny zapach prawdziwego pszczelego wosku.

Mieszczanie własnoręcznie "lali" świece na "dzwonnikówce". mieli u sufitu umieszczone koło z haczykami, do których przywiązywano knoty. Pod kołem stał duży miedziany kocioł na zlewający się z nich wosk pszczelny - żółty. Mistrzem w tym był mieszczanin Karol Markiewicz, syn Ludwika - dzwonnika (tuż przed I wojną światową).

Nie szczędzili mieszczanie i parafianie pruchniccy grosza na ozdobę swego kościoła. Ze sprawozdania z wizytacji biskupiej z roku 1744 i dziekańskiej ks. Józefa Rzepeckiego z dnia 03 X 1783 roku dowiadujemy się, że dość było srebrnych naczyń, kielichów, monstrancji, ozdób na ołtarzach.

Pożary, wojny, napady zniszczyły bogactwo kościoła. Na koniec po rozbiorach Polski, cesarz austriacki Józef okupując Małopolskę zwaną Galicją ogołocił nasz kościół ze wszystkiego złota i srebra, zabierając św. Mikołajowi srebrny pastorał i mitrę. Zabytkowy dzwon z roku 1636 zabrali Niemcy.

Do najcenniejszych należy obecna srebrna wieczna lampa - tak ocenił w roku 1950 Kazimierz Gottfried, kustosz muzeum w Jarosławiu.

Mieszczanie pruchniccy przyozdabiali także swe mieszkania obrazami. Kiedy pewnego razu przyszedł Żyd do jednego z mieszczan i nie zdjął czapki, mieszkanka sama mu laską ją strąciła wskazując obrazy święte i Krzyż.

Jednemu mieszczaninowi dla jego niezwykłej pobożności nadano przydomek "Święty". Opowiadano, że bardzo rano, gdy jeszcze ludzie spali, on sunął do kościoła na klęczkach. Mieszkał w rynku i nazywał się Michał Markiewicz.

W domach mieszczańskich panowała atmosfera prawdziwie katolicka, owiana duchem Bożym, dlatego młodzież wychowywano w rygorze i dyscyplinie. Nie było pijaństwa i rozpusty.

Panny chodziły zawsze w towarzystwie swych koleżanek lub matek, czy też swoich krewnych, a nigdy nie były odprowadzane przez chłopców. Syn przy ojcu nie śmiał zapalić papierosa. Na głos dzwonu na "Anioł Pański" wieczorem dziewczęta musiały już być w domu.

O zamążpójściu decydowali rodzice. Panna młoda nie wiedziała, za kogo ma wyjść za mąż i z kim wypadnie jej dzielić dolę i niedolę.

Inną cechą mieszczan była ich wielka uczciwość. Zdarzyło się, że jeden prosił drugiego o sprzedaż pary butów na jarmarku, podając cenę. Po powrocie przynosi ów mieszczanin większą kwotę, mówiąc: "za tyle sprzedałem, więc tyle przynoszę".

Mieszczan pruchnickich cechowała też życzliwość i bezinteresowność.

O patriotyzmie mieszczan pruchnickich świadczy fakt, że w roku 1863 w powstaniu styczniowym brało udział trzech synów mieszczańskich: Stanisław Gryziecki, Antoni Gryziecki, Antoni Szturch. Na pomniku na cmentarzu jest umieszczony napis: "Antoni Gryziecki weteran z roku 1863 - kapitan. Stanisław Gryziecki powstaniec styczniowy - porucznik".

Dla tych wszystkich zalet pracowitości, pobożności, ofiarności i rzetelności byli mieszczanie pruchniccy wielce szanowani. W czasie zapowiedzi przy nazwisku pana młodego wymieniano "sławetny".

Gdy ks. proboszcz wchodził do kościoła, mieszczanie pruchniccy powstawali z ławek oddając mu cześć. Na rozpoczęcie mszy grała kapela. Były tam klarnety, trąbki, puzony, waltornie, itp.

Dodać wypada jeszcze o różnych przydomkach dawnych mieszczan. Jedne były piękne, inne obojętne, a nieraz uszczypliwe i złośliwe. Komuś nadano "Święty" innemu "Bogacz", Orłowiczowi - "Verleger" (skład tytoniu). Krasickiego zwano "Basista", innego krawca "Pruć". Byli też: "Owieczka", "Szczerbaty", "Ślepy konik", "Bałanda", "Ogórek", "Fig Mig", itp.

 

Ubiory i stroje mieszczan

Mieszczanie chodzili w czarnych czamarach (czemerach). Było to wierzchowe okrycie, rodzaj dużego palta z kołnierzykiem u szyi, podobnie jak u księży przy sutannach.

Czamary te były guzikami obszytymi nićmi (czopki na zawiasach do zapinania). Dodawały godności pruchnickim mieszczanom.

W takiej czamarze widywano starego powstańca styczniowego Stanisława Gryzieckiego i innych weteranów, którym rząd polski po roku 1918 wypłacał rentę i dawał czapki, rogatywki z okutym daszkiem i srebrnymi otokami.

Mieszczanie nosili na głowach rogatywki obszyte barankiem (jak obecnie "Bożogrobowcy"), w zimie zaś bardzo wysokie czarne, baranie czapki.

Kiedy czamary zaczęły zanikać, nosili mieszczanie coś pośredniego między długą bluzą a paltem. Pod nim nosili kamizelkę ze stojącym kołnierzykiem. Szyję pod kamizelką zawiązywali czarnym szalikiem.

  

Potrawy 

Chleb "czarny", razowy lub ziemniaki w mundurkach - to wszystko z czego składało się śniadanie. Nieraz podawano tzw. "kapłon", który nie wymagał wielu dodatków i był najtańszy. Do wrzącej wody wrzucano czerstwy chleb, nieco soli, masła, sera z dodatkiem czosnku. Była to potrawa bardzo smaczna i zdrowa. Obiad wyglądał różnie. Były zupy: grochowe, grzybowe, polewka z kwaśnego mleka (lub serwatki), zupa ze ścieranką tj. skubanym ciastem, częściej barszcz biały (żur), czy też buraczkowy. Na drugie danie podawano pierogi, kluski, ziemniaki z kapustą "kuliszkę" z orkiszu lub jęczmiennej mąki, kasze jęczmienne, pęcaki, hreczaną kaszę z kwaśnym mlekiem. Naleśniki zaś należały do rzadkości!

W niedzielę i święta pokarmy były lepsze. Na śniadanie - pyszna kiszka prosto z pieca, a po niej kawa!

Jeżeli nie było kiszki, kupowano u rzeźników kiełbasę. I to był przysmak nie lada! Z żytnim chlebem - paluszki lizać!

Na obiad w niedzielę był przeważnie rosół jałowiczy i mięso różnego gatunku: wołowe, jałowicze, wieprzowe, cielęce lub baranie. Do mięsa dawano ziemniaki, kapustę i ćwikłę z ostrym chrzanem.

Popijano herbatą z cytryną i z rumem dla aromatu...

Na święta, podobnie jak dzisiaj, jedzono szynki, kiełbasy. Na Boże Narodzenie wypiekano strucle, a na Wielkanoc babki z różnych pięknych form karbowanych, pierogi z ziemniaków, kapusty czy kaszy hreczanej. Małe "kapuśniaczki" uchodziły u starszych za wielki przysmak.

Tortów nie znano. Były natomiast popularne tzw. pierniki - cwibaki w kształcie dzisiejszych tortów, kruche placki na jajkach, pączki (z ruska pampuchy) oraz chrust.

Mieszczanie pruchniccy, usposobienia bardzo wesołego, lubili po pracy zabawiać się. Byli według starego porzekadła "do tańca i do różańca". Szczególnie na weselach i chrzcinach okazywali swoją radość...

Zatem słów parę o tym, co podawano na ucztach. Kiełbasa i szynka były nieodzowne. Nie obeszło się też bez kiszki, po której tradycyjna kawa smakowała wyjątkowo. Pruchniczanie pili prócz herbaty z rumem, piwo "węgierskie" z browaru Węgierka, wino i arak. Z pieczywa podawano słynne "korowaje".

Było dużo śmiechu i radości, gdy jeden z uczestników wesela tańczył w "kuczku". Zapewne były to "prysiudy" ukraińskie czy kozackie. Orkiestra, grając słynnego "kuranta", wprawiała w podziw wszystkich uczestników i wywoływała podniosły nastrój.

Gdy mieszczanie wracali z jarmarków, a dobrze wypadł interes, bo wyprzedano wszystkie buty, to wówczas dopiero byli pełni animuszu!

Często swego woźnicę przynaglali, aby wymijał innych szewców. Ten zacinał konie, które ruszały z kopyta niby rumaki. Mieszczanki trzymały się wozu i piszczały wniebogłosy, a wóz skręcał raz w prawo, raz w lewo. Mieszczanie krzyczeli: "Na bok, bo panowie jadą!"

Nieraz ci "panowie" leżeli w fosie ze złamaną ręką (Feliks Krasicki).

W wolnym czasie mieli mieszczanie pruchniccy swoje cechowe spotkania tzw. "schadzki", gdzie fundowali sobie nawzajem kieliszek gorzałki lub herbatkę z rumem. Pijaństwa nie było, ale na ówczesne czasy lekkie podchmielenie uważane było za coś grzesznego, skoro na misjach wołał misjonarz wytykają błędy mieszczanom: "Piwo czarne jak słoma - jeszcze rumu dać".

Czasem szli do "Austerii" na Węgierkę na lampkę dobrego wina węgierskiego, aby po całotygodniowej pracy na stołku szewskim rozprostować kości i znaleźć chwilę urozmaicenia i wypoczynku.

Chodzili do lasu i na "ścieżki" poza miastem, aby się nacieszyć przyrodą. To był dla nich prawdziwy relaks.

Szczególnie lubili odwiedzać się w niedzielę i święta, po południu. Szli do krewnych, przyjaciół, kolegów i znajomych, gdzie panowała szczera życzliwość i przyjaźń.

  

* "Pruchnik widziany oczami księży Markiewiczów" - ks. Jan Markiewicz, ks. Józef Markiewicz - Pruchnik 2000