INNE DZIEJE
Głód
Pruchnik, podobnie jak inne miasteczka, w ciągu swych dziejów różne przechodził koleje. Przeżywał swoje prosperity - okresy rozkwitu - chwile miłosne i radosne, przeżywał też różne kataklizmy i klęski.
W kościelnych suplikacjach modlimy się do Boga "Od powietrza, głodu, ognia i wojny wybaw nas Panie".
O klęsce głodu często opowiadali nasi dziadowie i pradziadowie. W czasie I wojny światowej, w roku 1914, jeden z naszych rodaków pruchnickich, służąc w wojsku austriackim, wrócił z urlopu do swej kadry i zatrzymał się w Wiedniu. Mając trochę czasu wolnego usiadł na ławce, wyjął z plecaka czarny razowy chleb i zaczął jeść.
POLECANE STRONY
W pewnym momencie przybiegło do niego mnóstwo zgłodniałych dzieci i zaczęły natarczywie wołać: "Gib mir ein Stűck Brot" - "Daj mi kawałek chleba". Nasz rodak pokroił cały bochenek i porozdawał go głodnym dzieciom niemieckim, uradowany, że mógł ich nakarmić - jak swoje pisklęta. Rozdzielił wówczas wśród nich dwa bochenki a dzieci nakarmione podziękowały swoimi niewinnymi ustami "Gott sei Dank!" - "Boziu zapłać!".
Lecz to jeszcze nie był głód w pełnym tego słowa znaczeniu. To był tylko brak tego podstawowego pokarmu, brak chleba.
Daje się to odczuć w każdej wojnie, dlatego żołnierze dostawali go w małych porcjach i to zmieszany z otrębami, aby był pożywny.
W roku 1870 panował w Pruchniku i w okolicach wielki głód. Ludzie zbierali łobodę, gotowali z suszoną rzepą i tym się żywili. Opowiadano, że do mieszczan, którzy garbowali skóry, przez kominy wkradali się głodni. Wybierali odpadki, które garbarze gotowali wyrabiając tzw. "karuk" (klej) i zjadali je, zbierając resztę dla swych zgłodniałych dzieci.
Kultura rolna stała bardzo nisko. Narzędzia do pracy w polu były bardzo prymitywne. Zamiast pługa używano tzw. "sochy" drewnianej, która "krajała" ziemię bardzo płytko. Nie znano nawozów sztucznych. Ziemniaki były mało znane, a jeśli je gdzieś sadzono - zbiór był znikomy. Mówiono wówczas: "brat brata nie urodził - ziemniak ziemniaka nie pomnożył".
Mieszkańcy wyjeżdżali po żywność furmankami, nieraz na kilka tygodni, w daleki strony. Nie zakupiwszy niczego do zjedzenia dla głodnych dzieci, z bólem serca rzucali pieniądze na ziemię i z rozpaczy mówili" "Macie dzieci pieniądze, jedzcie!".
Starsi ludzie, którzy już w życiu zaznali głodu, umieją uszanować chleb - dar Boży, bo gdy upadnie bodaj na mały kawałek chleba na ziemię, podejmują go z godnością i całują. Czym jest głód mogą dobrze powiedzieć więźniowie z Oświęcimia, Dachau, Oranienburga itd.
Zamożniejsi ludzie w czasie lepszych urodzajów zostawiali rezerwę zboża na czas nieurodzaju na tzw. "czarną godzinę", na przednówek.
W czasie II wojny światowej również panował głód. Rolnicy musieli oddać tzw. kontyngent zbożowy w 100%. Pozostawało im bardzo niewiele. Po kryjomu mielono zboże na żarnach-młynkach od kawy (młyny były nieczynne). Zabicie świni na swój użytek karane było śmiercią!
Pewien ojciec pocieszał swego głodnego synka w ten sposób: "Słuchaj syneczku! Wnet upieczemy chleb, zabijemy świnię, będziemy mieć smalec". Wówczas synek z roziskrzonymi oczyma, tak jakby to wszystko widział, mówił do ojca: "O! Wtedy sobie posmaruję chleb grubo..." A ojciec na to: "Tylko nie tak grubo!", jakby świeży chleb leżał na stole i już było po świniobiciu. Ta imaginacja uspokajała głód dziecka.
Dziś chleba mamy tyle, że dzieci szkolne biją się bułkami!
Epidemia cholery
Inną klęską, jaką przeżyli mieszkańcy Pruchnika była zaraza - epidemia cholery, która dziesiątkowała ludzi. Było to w roku 1871.
Dziennie umierało na tę chorobę 10 i więcej osób. W małych miasteczkach nie było lekarzy, ani aptek, ani lekarstw. Nie znano zasad higieny, dlatego śmierć zbierała wielkie żniwo.
Do dnia dzisiejszego przetrwało największe złorzeczenie: "Idź do cholery", "Żeby cię cholera wzięła", itp.
Jako lekarstwo przeciw tej epidemii służyły wówczas takie środki jak "kamfina" (nafta), chrzan, czosnek, różne zioła. W razie skaleczenia stosowano pajęczynę i świeży chleb (nie wiedząc, że w tym mieści się penicylina).
W późniejszym czasie, jako środek zapobiegawczy przeciw rozszerzeniu się cholery, noszono w woreczkach na szyi kamforę.
Świadkami tej strasznej klęski są zachowane gdzieniegdzie krzyże na osobnych cmentarzach zwanych cholerycznymi. W Pruchniku taki cmentarz znajdował się w Dąbrowie, na dawniejszym polu dworskim w kierunku Jodłówki, po prawej stronie drogi. Obecnie to miejsce jest zaorane i nie ma żadnego po nim śladu.
Ludzie w czasie tej strasznej epidemii modlili się do Pana Boga, prosząc o odwrócenie nieszczęścia. W Przemyślu ratował takich chorych i opiekował się nimi Sługa Boży ks. Bronisław Bonawentura Markiewicz.
Dodać tu trzeba, że zaraza ta wyrwała też kilka osób z rodziny Ludwika Markiewicza, dziadka autora tego opisu.
Pożar w Pruchniku
Inna klęska, która nawiedzała miasto Pruchnik, to klęska pożarów. Nie było w dawnych czasach zorganizowanej straży pożarnej. Sikawki były ręczne, drewniane i niewiele mogły zdziałać.
Troskliwość i przezorność nakazywała zapobiegać temu nieszczęściu. Codziennie wieczorem dwóch mieszczan - stróżów nocnych - czuwało, wypatrując czy gdzieś nie grozi niebezpieczeństwo ognia.
Gdy zegar na wieży kościoła wybijał godziny, śpiewali głośno i donośnie piękny hejnał, wzywając mieszkańców do czujności.
Oto słowa hejnału:
"Hej panowie gospodarze
Już dziesiąta na zegarze
Strzeżcie ognia i złodzieja
Proście Boga, w nim nadzieja"
Mimo czujności mieszczan, żywioł ten często nawiedzał Pruchnik. W razie pożaru uderzał głos dzwonka umieszczonego na rynku, a za nim jęczał głos największego dzwonu z wieży kościoła. Serce dzwonu uderzało w jedną stronę. Był to sygnał: "Pali się!" Domostwa w mieście były drewniane, kryte gontem lub słomą, a były też domy dymne bez komina, z dymnikiem w dachu.
Zapis nutowy hejnału
W dawnych czasach mieszkańcy miast i miasteczek narażeni byli na ustawiczne napady ze strony Szwedów, Wołochów, Turków... Palili oni dobytek, mordowali ludzi, a drogocenne rzeczy zabierali. W roku 1498 spalili Wołosi kościół i miasto. W tym samym czasie zabili w Przemyślu pięciu ojców franciszkanów. Scenę tę przedstawia malowidło w tymże kościele franciszkańskim z dokładną datą.
W roku 1636 spalił się powtórnie kościół i miasto. W tym samym roku ks. prob. Lipovius (Lipowicz) odbudował świątynię, dostawił dzwonnice, dach pokrył blachą (dawniej kryty był gontami) i sprawił duży dzwon. Na Przedmieściu zgorzała od pioruna kaplica pod wezwaniem św. Krzyża. okropny żywioł ognia (wzniecony przez mieszczanina wędzącego szynki) strawił w 1902 roku miasto Pruchnik. Spłonęła wówczas najpiękniejsza część rynku z podcieniami (od strony północnej).
Napady
Przed wielu, wielu wiekami cała okolica Pruchnika pofalowana pagórkami porośnięta była ciemnymi borami i gęstymi lasami. O tych borach i lasach mówią słowa:
"Ciemne bory, gęsty las,
Szumią, powtarzają wraz!"
A w tych borach i lasach pełno było dzikiego zwierza i... zbójców.
Ludzie odbywali wielkie podróże dla zdobycia żywności, a kupcy wywozili swój towar na targi do różnych miast. Drogi prowadziły przeważnie przez gęste lasy, a w nich pełno było dzikich zwierząt.
Kiedyś mieszczanin z Pruchnika, szewc, wybrał się z butami na "soszce" do Przemyśla. Niespodziewanie zaszedł mu drogę wilk. Ów szewc nie tracąc głowy, szybko schronił się do pobliskiej kaplicy koło Tuligłów i tym sposobem uniknął grożącego niebezpieczeństwa.
Opowiadają, że przy kładce nad strumykiem, przy ul. Kańczudzkiej stał na dwóch łapach wilk (obecnie Ochronka, a po drugiej stronie Bajserowicz) A więc lasy sięgały bardzo daleko w głąb małego osiedla. Tamtędy przechodziły też obronne wały (wiek XV).
O wiele groźniejsze były napady organizowane przez zbójców...
Był rok 1846. Mieszczan pruchnickich opanował wielki strach na wieść o bandach rozbójników, jakie nadciągały od Piątkowej, Jawornika i Dubiecka.
Ówczesny proboszcz ksiądz Jan Waligórski (24 VII 1865) wezwał ludzi do obrony przed tymi bandytami. Aby ułaskawić rozwścieczone zgraje, polecił zastawić stoły na rynku i obficie zaopatrzyć szynkami, kiełbasami i kukiołkami (pieczywem). Zapewne była tam też gorzałka i węgierskie wino.
Szykowali się jednak mieszczanie, na wszelki wypadek, do utworzenia gwardii obronnej. Kowale przekuwali kosy na sztorc. Kuśnierze i szewcy na drążkach umieszczali "krajacze" (noże szewskie). Jeden nawet umieścił "krajacz" na chorągwi. Wnioskować z tego można, że to była jakby procesja kościelna. Na czele stał komendant z cechu szewskiego, za gwardią podążała cała kompania mieszczan, a na przedzie szedł ks. proboszcz.
Mieszczanki też krzątały się "galanto". W jednej ręce trzymały kwiaty, a w drugiej, co tu wiele mówić, jakiś szpikulec lub nóż. Bo tu chodziło o życie ich, ich dzieci, synów i córek... Być albo nie być!
Po długim i bardzo denerwującym oczekiwaniu nadeszła wiadomość od czujki, że bandy cofnęły się i poszły w innym kierunku.
Pobożni mieszczanie przypisywali to ocalenie opiece Matki Bożej Jodłowskiej, do której modlili się gorąco i śpiewali pieśni w czasie wyczekiwania na bandy.
I tak Pruchnik uniknął rzezi i rabunków ze strony rozbestwionych band chłopskich, pobudzonych przez rząd austriacki przeciwko panom. W innych stronach zmieniło się to w rzeź okropnie krwawą.
Groźniejsze od band zbójeckich były napady ze strony wrogów: Szwedów, Wołochów, a zwłaszcza Tatarów. Na takie napady Pruchnik był narażony i takie napady rzeczywiście przechodził.
W roku 1624 Tatarzy spalili kilkanaście kościołów: Świlczak, Staromieście, Zabierzów, Chmielnik, Kraczkową, Żołynię, Gać, Kosinę i Rudołowice.
W roku 1498 napadli na Pruchnik Wołosi i spalili miasto i kościół. Przypuszczać należy, że wówczas miasto i zamek nie były mocno ufortyfikowane, albo Wołosi byli w większej liczbie, skoro udało im się wedrzeć do miasta, spalić go i kościół ograbić z cenniejszych rzeczy.
Nauczeni smutnym doświadczeniem ludzie mocniej obwarowali miasto wałami i basztami wraz z zamkiem, tak, że w roku 1524 Tatarzy ponieśli tu klęskę.
Zmieniają się czasy. Dawne warownie - zamki przestały mieć strategiczne znaczenie. Te, które pozostały, otoczone są opieką jako zabytki.
Widnieje w kościele w Pruchniku w zakrystii tablica marmurowa z epitafium w języku łacińskim ku czci bohatera spod Orszy, rycerza Marcina Bronyowskiego. Uratował on życie swemu panu Piotrowi Kmicie oddając mu swego konia, gdy koń jego padł od strzały w 1563 roku.
Z tego faktu wynika, jacy to dzielni rycerze stacjonowali na zamku. W razie potrzeby szli na dalekie kresy bronić Ojczyzny, oddając swe życie za nią.
* "Pruchnik widziany oczami księży Markiewiczów" - ks. Jan Markiewicz, ks. Józef Markiewicz - Pruchnik 2000