TRADYCJE I LEGENDY

Legenda o zapadniętym kościele na "Kamiennej Górze"

Na południowy wschód od miasteczka Pruchnik wznosi się z dawien dawna góra porośnięta lasem, u stóp której płynie mały potoczek. Stara legenda opowiada, że bardzo dawno temu stał na niej kościółek, ale zapadł się pod ziemię. Pewien chłopiec pasący bydło w tej okolicy zauważył kolorową wstążeczkę, wystającą z ziemi, a ciekawością poruszony, sięgnął po nią i zaczął zwijać. Kiedy już miał bardzo duży zwój, nie mogąc się doczekać końca, z gniewem i niecierpliwością zaklął - w tym momencie wstążka się urwała, a kościółek do którego była przywiązana z wielkim łomotem powtórnie się zapadł. Gdyby nie "zaklęcie" przy wyciąganiu wstążki, wydobyłby ów pastuszek zapadnięty kościółek. Górę tą ludzie powszechnie nazywają "Kamienną Górą". Dostarczała ona ze swoich zboczy kamieni na budowę kościoła, zamków w Pruchniku i Węgierce, obelisków i fundamentów poszczególnych domów.

Legenda o podziemnych tunelach łączących pruchnicki zamek, kościół i Rynek z zamkiem w Węgierce

 W dawnych czasach, w czasie napadów, ludność szukała schronienia w warowniach miejskich. Małe miasteczka miały skromne zabezpieczenie w wałach obronnych. Niektóre nawet wioski jak Świlcza k. Rzeszowa posiadały obronne wały i parkany. Zamki warowne dawały ludności schronienie, przynajmniej w pewnej części. Również kościoły miały charakter obronny i otoczone murami stawiały opór różnym wrogom.

Często jednak miasta warowne, a tym bardziej małe miasteczka, słabiej zabezpieczone, stawały się łupem wrogów. Dlatego ludność w czasie napadów szukała schronienia w lasach i w różnych kryjówkach. W sąsiednim miasteczku, Kańczudze, były pod miastem głębokie lochy i piwnice, w których mieszkańcy znajdowali schronienie podczas najazdów tatarskich.

Takie tunele - kryjówki posiadały dawne zamki. We wsi Cząstkowice koło Bystrowic natrafiono na podobne tunele pod dworskimi budowlami.

Starsi mieszczanie pruchniccy opowiadają, że jeszcze przed I wojną światową u schyłku XIX wieku zapadło się głęboko miejsce w obrębie rynku. Nie zwracając na to większej uwagi zasypano je. Prawdopodobnie były tam lochy - tunele. Opowiadają oni, że za czasów ich chłopięctwa oglądali sklepione cegłą, lochy - piwnice, które oświecali sobie latarniami. Lochy te znajdowały się za Kamienną Górą przed lasem. Były to prawdopodobnie kryjówki służące w dawnych czasach za schronienie w czasie napadów. 

* Wszystkie artykuły pochodzą z książki "Gmina Pruchnik" - Krosno 2006

 

Dawne zwyczaje w Pruchniku 

Starzy mieszczanie pamiętają jeszcze wiele naprawdę pięknych dawnych zwyczajów, które niestety, już w większości zaginęły, a jeśli się jeszcze utrzymały, to w małym procencie i w zmienionej formie. W zwyczajach tych zabarwionych humorem, radością, życzliwością i pobożnością, okazuje się w pełni życie dawnych mieszczan. Niech ten pamiętnik przypomni wszystkim, jakie to w Pruchniku panowały w dawnych czasach piękne zwyczaje.

W ostatni dzień Starego Roku, a także na Nowy Rok, chłopcy chodzili po domach za tzw. szczodrakami i wygłaszali piękne wierszyki tzw. "oracje". Był to "Szczodry Wieczór", o którym gospodynie dobrze pamiętały, piekąc małe chlebki - "szczodraczki", aby nimi obdarowywać żaczków, stosownie do ich oracyjek: "Szczodraczki, bochnaczki, dajcie chleba bonc".


Oto jedna z oracyjek chłopców znana do dziś w Pruchniku. 

"Śliczna lilija w Ogrojcu zakwita,

Gdy Panna Maryja Syna swego wita.

Witam Cię, witam jako ubogiego,

I proszę do domu swojego.

Będzie ryba z miodem,

Nie umorzy głodem.

Jabłka i orzechy,

Dla naszej pociechy.

Pan Jezus maluśki,

Prosi o pieluszki,

My zaś państwa o kolędę prosimy".

 

Życzeniem mieszczan w Pruchniku było, aby w "wilię" Bożego Narodzenia, jak też i na Nowy Rok pierwszy przekroczył próg domu mężczyzna, a nie kobieta. Miało to przynieść szczęście na cały rok, dlatego kobiety cały dzień nie wychodziły z domu, krzątając się koło swych zajęć.

Wstępujący w progi domu w okresie Bożego Narodzenia i na Nowy Rok witał domowników pozdrowieniem: "Na szczęście, na zdrowie, na ten Nowy Rok kolęda". Odpowiadano mu: "Pospołu".

W okresie Bożego Narodzenia chodzili kolędnicy po domach z gwiazdą, czy też szopką, gdzie piękne figury swymi ruchami przedstawiały jakąś scenę z życia Bożego Dzieciątka np. śmierć z kosą ścinała głowę Herodowi, prześladowcy Jezusa.

Chodzili też chłopcy z "Herodem". Jeden przebrany za króla ze złotą koroną na głowie, dwóch za ministrów w czakach z szablami. Był też Żyd, który z rozkazu Heroda czytał wyjątek Pisma świętego o narodzeniu Pana Jezusa: "A ty Betlejem Ziemią Judzka..." Za wymordowanie dziatek Śmierć z kosą ścina głowę Heroda, a diabeł z widłami ciągnie do piekła: "Królu za twe zbytki, idź do piekła boś ty brzydki".


Na koniec brzmiał śpiew:

 "Kazałeś królu wyciąć, wytępić betlejemskie dzieci,

Ale ty nie wiesz, że twemu synowi głowa z karku leci

Chciałeś trafić do Jezusa

Lecz trafiłeś na Malchusa,

Synaczka swojego!"

 

Dla uciechy i gwoli rozweselenia przebierali się nawet starsi to za Żyda, to za niedźwiedzia, inni na sztucznym koniku lub z kosą robili radosny nastrój, pełen humoru. Opuszczając dom kończyli kolędnicy pieśnią, w której mieściły się życzenia.

 

"Przez Narodzenia Chrystusa,

Niech będzie w niebie wasza dusza (królowała)."

 

albo:

 

"Niech gospodarz wesół będzie,

Że nas przyjął po kolędzie!

Niech mu za to nowe lato,

Niech mu Bóg da zdrowia za to! Hej! Kolęda! Kolęda!"

 

Choinka i opłatek wraz z wieczerzą wigilijną utrzymały się do naszych czasów i chyba nigdy w katolickiej Polsce nie zaginą.

Ładny był również zwyczaj zostawiania jednego wolnego miejsca przy stole wigilijnym w oczekiwaniu na głodnego, bezdomnego gościa... bo "gość w dom, Bóg w dom".

We wspomnieniach ludzi starszych pozostał duży snop słomy rozścielany na podłodze. Tam dzieci w wieczór wigilijny śpiąc, tak jak pasterze czuwały, by nie spóźnić się na pasterkę. Kolędy i pastorałki tchnące nieraz humorem rozbrzmiewały po domach wszędzie, zwłaszcza wieczorem przy świeczce czy lampie naftowej. Zawieszano je przy sufitach, wpatrując się w nie jak w Gwiazdę Betlejemską.

Początku jasełek należy upatrywać w ochronce założonej przez ks.prob. Wincentego Grzegorczyka. Stamtąd przeszły na scenę "Strażnicy", gdzie odbywały się różne przedstawienia.

Na Święta Wielkanocne był zwyczaj malowania jaj. Były to tzw. pisanki, malowanki, kraszanki. Podziwiać należało przepiękne ich wzory, motywy i pomysłowość dziewcząt.

  

Zwyczaj Judasza 

Niewiele jest w Polsce miejscowości, gdzie od dzisiejszych czasów zachował się ludowy zwyczaj - widowisko zwane "Judaszem". (Niestety od dwóch lat zaniechano tego ludowego zwyczaju) Bicie Judasza miało przypominać, iż zdradził Pana Jezusa. Pruchnik należał do tych miejscowości, które ceremonie z Judaszem obchodziły corocznie w Wielkim Tygodniu, w Wielki Piątek.

Wedle opowiadań starszych mieszczan strącano Judasza z wieży kościelnej (dzwonnicy), ale zwyczaju tego już dawno zaniechano. Mieszczanin pruchnicki Tadeusz Dziurkiewicz (ur. 1881 zm. 02.02.1959 w Jarosławiu), emerytowany nauczyciel, na podstawie własnych spostrzeżeń, wspomnień, opisał w Jarosławiu dnia 15.03.1958 roku ten zwyczaj ludowy. Oto jego treść:

"Mieszkańcy Pruchnika, potomkowie starych mieszczańskich rodów, mimo, iż w okresie ostatnich dwóch wojen światowych zupełnie zubożeli, nie zatracili jednak przywiązania do dawnych tradycji, zwyczajów i obyczajów, które do dnia dzisiejszego nie straciły na atrakcyjności. Przekonać się o tym można bawiąc w Pruchniku przez Święta Bożego Narodzenia, a także w Wielkim Tygodniu i na Rezurekcji.

W Wielki Piątek można być świadkiem i uczestnikiem starodawnej zabawy ludowej, zwanej pospolicie "Judaszem". Jest to jakby ogłoszenie i wykonanie wyroku na Judaszu. Ceremonię tę organizują corocznie chłopcy pod kierunkiem starszych mieszczan, swych ojców, wujów lub braci.

Na parę tygodni przed Wielkim Piątkiem starają się oni zaopatrzyć w odpowiednie materiały (worki, płachty, stare ubrania i podobne rzeczy), potrzebne do zrobienia wielkiej kukły, w gotowa wieszają ją na drzewie lub słupie telefonicznym, w miejscu łatwo dostępnym dla większości ludzi. Wieszanie odbywa się również w tajemnicy, późnym wieczorem w Wielki Czwartek.

Przez całe przedpołudnie Wielkiego Piątku i zaraz po południu, gromady dzieci śpieszą przypatrzeć się "Judaszowi". Odwiedzinom tym i wizytom towarzyszą śmiechy, różne głośne uwagi i radosne okrzyki. Plac, gdzie "Judasz" wisi zapełnia się coraz więcej młodzieżą. Przychodzą też chłopcy z najbliższych wsi. Już po drodze zaopatrują się w mocne koły, tyczki lub pałki.

Punktualnie o godzinie 15 odwiązują "Judasza" z wisielczego postronka i spuszczają na ziemię. Wrzaski i krzyki rozlegają się wokoło, gdy najsilniejsi chłopcy biorą kukłę na ramiona i w triumfalnym pochodzie zdążają z wielką zgrają w stronę kościoła.

Panuje tu tłok, śmiechy, wrzawa, gdyż i starszych przybyło juz sporo na ostatnie nabożeństwo pasyjne "Gorzkie Żale". Wreszcie nad złożoną na ziemi kukłą - Judaszem i nad głowami zgromadzonych ukazuje się jedna, jedyna pałka "sędziego". Plac zalega cisza. Wielka cisza! Słychać wreszcie głos "sędziego": "Judasz sprzedał Pana Jezusa za 30 srebrników - należy mu się 30 pałek". Podczas wymierzania kary, "zgraja", powoli i dobitnie odlicza każde uderzenie, każdą pałkę. "Trzydzieści!" - wymawia zmęczonym, ochrypłym głosem "sędzia". Nagle ze wszystkich gardzieli wydobywa się jeden potężny ryk: "Juudaasz" i młocka przybiera od razu szalone tempo. Biją wszyscy. Biją na oślep. Na cielsko "Judasza" spadają pałki z błyskawiczną szybkością. "Sędziego" nikt nie słucha, wszyscy są teraz sędziami i walą kukłę, ile tylko wlezie. Pałki łamią się, skaczą po brzuchu. Kawałki "Judasza" wylatują w powietrze. Wreszcie "sędzia" wrzeszczy "Dooość!". Pałki spadają coraz rzadziej, coraz mniej ich podnosi się w górę. Nastaje cisza. Ręce bolą od tej judaszowskiej młocki. Ochotnicy chwytają teraz za postronek. Cielsko "Judasza" wlecze się od tej chwili bezwolne, zbite, poszarpane, poniżone po główniejszych ulicach miasteczka, jak co roku, jak od wielu, wielu już lat nad potok, młynówkę lub nad staw, gdzie zostanie utopione. I tej ostatniej ceremonii towarzyszą krzyki, dowcipy, śmiechy i potrącania. Czasami nieostrożny nowicjusz lub niedorajda jaki, razem z "Judaszem" wpada do zimnej wody ku ogromnej uciesze wszystkich uczestników tej tradycyjnej, słowiańskiej zabawy wiosennej, która w Pruchniku zachowała się najdłużej i przetrwała do naszych czasów".

 

Zrzucanie - podrzucanie kota 

Spośród wielu starych zwyczajów ludowych, jakie w Pruchniku przetrwały dość długo, zasługuje na przypomnienie "zrzucanie - podrzucanie kota", organizowane przez dzieci w wieku szkolnym. Miało to zapewne związek z wiosennymi zabawami ludowymi dawnych Słowian, dopasowanymi do obrzędów i świąt kościoła katolickiego. W Wielką Środę, około godziny 15, zobaczyć można było pod murami kościelnymi gromadki dzieci, przeważnie chłopców, którzy kołatkami (klepaczami), uszkodzonymi glinianymi garnkami, donicami w ręku cierpliwie czekali na chwilę, kiedy zjawią się starsi chłopcy z kotem zamkniętym w dwóch złożonych razem i odrutowanych donicach lub glinianych garnkach.

Przed 50 laty naczynia z kotem zrzucano z muru, z najwyższego miejsca nad bramą kościelną, obok wiekowego dębu. W późniejszym okresie praktykowano podczas tej zabawy wyrzucanie parę metrów w górę zamkniętego w garnkach zwierzęcia. Donice spadały na ziemię, tłukły się, a kot wydostawszy się na wolność, przestraszony, uciekał ile sił w nogach i krył się za pobliskimi zabudowaniami lub wprost trafiał do domu.

Ucieczce tej towarzyszyły krzyki i śmiechy oraz stukot kołatek i trzask rozbijanych o mur glinianych naczyń i skorup.

  

Inne zwyczaje religijne 

Był dawniej zwyczaj, że w drugi dzień Świąt Wielkanocnych wyruszała z kościoła procesja na cmentarz, gdzie modlono się za zmarłych. Mówiono wówczas, że procesja idzie "na Emaus", jak dwaj uczniowie Łukasz i Kleofas szli do miasteczka, gdzie spotkał ich Pan Jezus. Było to niejako publiczne wyznanie, że zmarłych spoczywających na cmentarzu czeka na wzór Pana Jezusa zmartwychwstanie.

Również na św. Marka i w dni krzyżowe wyruszała procesja do kapliczki św. Rozalii przy ulicy Jarosławskiej i do innych kaplic, krzyży lub na cmentarz. Przed pierwszą wojną światową i tuż po niej brała w nich udział młodzież szkolna, mając w tym czasie dni wolne od nauki.

Ważnymi wydarzeniami w życiu Pruchnika stawały się zawsze uroczystości kościelne. Zaliczyć do nich należy procesje w dniu Bożego Ciała po rynku, do czterech pięknie przystrojonych ołtarzy. Przygrywała wówczas orkiestra mieszczańska, która dodawała świętu splendoru. Wielkim urozmaiceniem wśród szarzyzny pracowitych dni, były pielgrzymki do miejscowości odpustowych, jak Jarosław, Tuligłowy, Zarzecze, Chłopice, Kalwaria Pacławska i Jodłówka.

Miłe wspomnienia budzą również jarmarki pruchnickie, które miały miejsce w każdym miesiącu. Niezwykły panował tu ruch. Było hucznie!

Widywało się całe szeregi furmanek załadowanych nierogacizną, cielętami i płodami rolnymi do tego stopnia, że z trudem było można się przecisnąć ulicami.

Kupcy z różnych stron i okoliczni gospodarze zjeżdżali ze swoimi towarami. Pięknie opisuje te jarmarki nestor turystyki, rodak pruchnicki dr Mieczysław Orłowicz, podziwiając stare, tradycyjne, barwne stroje i chwaląc plecione bułki ("kukiołki"), bardzo smaczne, wypiekane przez mieszczki pruchnickie.

Do I wojny światowej dotrwał pewien zwyczaj. Gdy panna młoda wychodziła za mąż, a była uboga, wówczas po ogłoszonych zapowiedziach, lub blisko wesela, odwiedzała domy parafii razem ze swoimi drużkami. Prosząc o błogosławieństwo schylały się głęboko do nóg gospodarzy domu. Przy tej okazji uzbierała sobie panna młoda nieco prowiantów na początki nowej rodziny. Zwyczaj ten miał nazwę: "chodzenie po błogosławieństwo", a ludzie mówili po prostu o chodzeniu "po warzochę", (tak nazywano dużą drewnianą łyżkę, którą nakładano potrawę).

Urząd miasta Pruchnika posiadał bęben. W różnych momentach pełnił on niemałą rolę, gdyż zwoływał mieszkańców do zapoznawania się z różnymi wiadomościami i rozporządzeniami. Policjant zawieszał sobie ów bęben poniżej piersi na pasie zwisającym u szyi. Krótkimi, a ostrymi uderzeniami dwiema pałeczkami w bęben "grał" na nim "preludium" w trakcie marsza. Na jego odgłos zbiegali się mieszkańcy koło policjanta, który schowawszy pałeczki do kieszeni, wyjmował z torby jakiś dokument i donośnym głosem zapowiadał: "Podaje się do publicznej wiadomości..." I tu ogłaszał rozporządzenie, które znów przypieczętował czterokrotnym uderzeniem pałeczkami w bęben (trzy krótkie, jedno długie!). Mieszkańcy wysłuchawszy ogłoszenia, biegli do domów, podając je jedni drugim. Był to temat do rozmów na cały dzień dla cichego, spokojnego miasteczka. Takie bębnienie odbywało się w kilku punktach miasta: na Rynku, na ul. Kańczudzkiej, Jarosławskiej i Długiej.

 

* "Pruchnik widziany oczami księży Markiewiczów" - ks. Jan Markiewicz, ks. Józef Markiewicz - Pruchnik 2000